Komentarze: 0
nas był młodzieńcem w wieku około dwudziestu lat. Mieszkał sobie
spokojnie wraz z rodziną na skraju Lasu Adanedhel. Gdzieś w głębi
kontynentu, z dala od morza, nie tak daleko do gór, o których zresztą i
tak słyszał tylko z opowieści nieczęstych gości. W zasadzie Arnas znał
osobiście okolicę w promieniu dwudziestu kilometrów. Tyle mniej więcej
wynosiła droga przez puszczę do miasta, gdzie czasem wyprawiał się wraz
z ojcem po zapasy jedzenia i niekiedy coś innego potrzebnego do
gospodarstwa. Rodzina utrzymywała się z niewielkiego poletka nieopodal
domu, ale uprawiali zboże przede wszystkim na własny użytek. Główne
dochody stanowiły skóry zwierząt, których w okolicy było mnóstwo, a w
których zdobywaniu specjalizowali się Arnas wraz z ojcem. Raz na jakiś
czas jechali na targ do miasta je sprzedać. Chłopak od najmłodszych lat
przyglądał się sztuce strzelania z łuku, chodząc na wspólne polowania.
Z czasem sam dostąpił możliwości sprawdzenia siły tej śmiercionośnej
broni. Teraz właśnie szedł wysłany przez matkę na kolejne polowanie.
Nagle usłyszał trzask łamanych gałęzi, a po chwili jakieś pięćdziesiąt
metrów zza krzaków wyłoniła się młoda, dorodna sarna. Ponieważ
szczęśliwie Arnas stał pod wiatr, koza nie wyczuła go, sam natomiast
momentalnie stanął, aby nie wywołać najmniejszego dźwięku. Bardzo
powoli zdjął łuk z ramienia, z kołczana równie spokojnie wyciągnął
jedną ze strzał. Wolno naciągnął cięciwę. Pięćdziesiąt metrów zwykle
nie stanowiło żadnego problemu. Chłopak wycelował dokładnie w podgardle
skubiącej trawę sarny, napiął wszystkie mięśnie, wstrzymał oddech i…
nagły huk w oddali zaburzył jego koncentrację, strzała poszybowała
około czterech metrów obok celu, podwójnie wystraszona koza zniknęła w
mgnieniu oka z pola widzenia. Arnas w pierwszej chwili zaklął, z powodu
pudła, w drugiej nie zastanawiając się ruszył biegiem w stronę domu.
Stamtąd dobiegł go ten odgłos. Biegnąc myślał co to mogło być. Miał
przeczucie, że nic dobrego. W tej spokojnej okolicy nie było nic
głośniejszego od czajnika zawieszonego nad paleniskiem, dającego znać
gwizdem o wrzącej wewnątrz wodzie. Tym bardziej chłopak był
zaniepokojony. Wydawało mu się, że biegnie dwadzieścia kilometrów do
miasta. Czas bardzo wolno płynął. Dobiegł wreszcie na skraj lasu.
Stanął jak skamieniały. Nie wierzył własnym oczom. Po drugiej stronie
polany jego rodzinny dom stał w płomieniach. Ruszył pędem skrajem
puszczy w jego stronę. W miarę jak się zbliżał widział coraz wyraźniej
postaci, stojące przed domem. Trzech ludzi na koniach w kolczugach,
trzeci w zdobionej purpurowej szacie, wyglądał na półelfa. Cztery konie
stały wolne, a ich właściciele z wyciągniętymi mieczami zajmowali się
rodziną Arnasa. Dwóch było ludźmi, dwóch kraselfami, rzadkość w tych
okolicach. Był tam jeszcze jeden człowiek, ale nie po stronie
napastników, chociaż chłopak go nie znał. Będąc zbyt blisko Arnas
przestał biec, zachował trochę trzeźwości umysłu i zaczął się skradać
pomiędzy drzewami. Nagle ujrzał jak jeden z oprawców przebija mieczem
na wylot brzuch nieznanego jegomościa. Ten osunął się powoli na kolana
i runął twarzą na ziemię. Matka zaczęła krzyczeć, zalewając się łzami,
tuląc jeszcze mocniej dwunastoletnią siostrę chłopaka, Vivien.
Otrzymała za to cios w twarz rękojeścią miecza i zemdlała. Mała
wystraszona do granic możliwości wtuliła się leżącą matkę i przestała
płakać. Nie było czasu do zastanowienia. Arnas sięgnął po strzałę.
Naciągnął cięciwę i wypuścił. Świszcząc w powietrzu grot utkwił w szyi
zbira który skrócił życie nieznanego jegomościa. Krew z tętnicy
trysnęła obfitym strumieniem. Mężczyzna łapiąc się za ranę, chwiejnym
krokiem, opadł na nieopodal stojącą beczkę. Nie było innej możliwości.
Pozostali napastnicy odwrócili się w stronę skąd przyleciała strzała.
Chłopak poczuł, że serce zaraz chyba wyskoczy mu przez gardło. Sięgnął
po kolejną strzałę i zamarł. Próbuje chwycić za brzechwę, ale żadnej
nie wyczuwa. Nagle olśnienie. Wziął ze sobą tylko dwie strzały bo się
spieszył, a nie było więcej. Miał zrobić nowe dziś wieczorem.
- Brać go! – usłyszał jednego z bandytów i ocknął się z krótkiego letargu.
Człowiek
na koniu ruszył w jego stronę. Arnas sięgnął po krótki miecz u pasa,
którym oprawiał zwierzynę. Mężczyzna zeskoczył z konia wprost na
niewprawionego w walce chłopaka. Ten się przewrócił nie utrzymując w
ręce ostrza, które powędrowało parę metrów dalej. Napastnik podniósł
się szybko na nogi i z mieczem gotowym do ciosu stanął nad Arnasem.
- Zabij go od razu! Nie jest nam potrzebny – rzekł podjeżdżający z wolna drugi mężczyzna.
Zbir
zamachnął się mieczem. Chłopak pomyślał, że to koniec. Nie mógł się
ruszyć. Strach go sparaliżował. Zamknął oczy i czekał na cios. W tym
momencie usłyszał potworny okrzyk bólu. Spojrzał na swojego kata. W
jego oku tkwiła strzała, a jej grot po drugiej stronie głowy. Mężczyzna
padł martwy. Arnas obrócił się i wstał na kolana.
Zza domu
wyskoczyła postać w czarnym płaszczu, z kapturem nałożonym na głowę,
tak, że nie było widać twarzy. Błyskawicznym ruchem położył dwóch
bandziorów.
- Na Thorna! Wycofać się! – ryczał ten, który wydał rozkaz zabicia chłopaka.
Arnas zobaczył tylko w całym zgiełku jak jego ojciec otrzymuje
pchnięcie sztyletem w korpus, a matkę z siostrą zabierają bandyci.
- Ojcze!!! – z okrzykiem rozpaczy zaczął biec w stronę domu.
Napastnik nie pożył zbyt długo, bo otrzymał niespodziewany cios między
łopatki toporkiem, ale to nie bardzo teraz interesowało chłopca. Reszta
zbiegła konno, przy czym jeden z bandytów miał jeszcze pamiątkę w
postaci strzały tkwiącej w jego nodze. Arnas dopadł do ojca.
- Tato… - nie mógł powstrzymać płaczu. – Leż spokojnie. Pojadę do miasta po pomoc.
- To… na nic – mówił z trudem. – Musisz… nasza oaza… w dziupli… - zakasłał plując krwią.
- Razem pójdziemy do naszej oazy, za parę dni – odpowiedział z nadzieją chłopak. – Jak wyzdrowiejesz…
-
Musisz zanieść… tam jest list… ten człowiek… mój przyjaciel… - wskazał
z wysiłkiem na nieznanego człowieka, który leżał w kałuży krwi. –
Dowiesz się… Kocham cię… - zamknął oczy i już się nie odezwał.
- Ojcze? Ojcze! Nie!! Nie odchodź… Jeszcze nie… - Arnas był zrozpaczony.
-
Przykro mi młodzieńcze, ale nic już nie możesz zrobić – chłopak uniósł
głowę i ujrzał czarnobrodego, dobrze zbudowanego krasnoluda, który
wycierał swój zakrwawiony toporek do rzucania kawałkiem jakiejś
znalezionej szmaty. – Masz sporo szczęścia w tym wielkim nieszczęściu.
Gdybyśmy akurat tędy nie podróżowali leżałbyś teraz nieopodal z
poderżniętym gardłem.
Arnas nic nie odpowiedział. Pomyślał, że
może tak byłoby lepiej. Cóż teraz ma robić. Jego życie obróciło się w
przeciągu godziny o sto osiemdziesiąt stopni. Nie chciało mu się żyć.
Ale chwilę potem pomyślał, że przecież jego matka i siostra wciąż mogą
jeszcze żyć. Trzeba je uratować. W jednej chwili to stało się jedynym
celem jego istnienia.
- Zmierzamy do Alkarondas – podjął znów krasnolud. – Może się z nami zabierzesz. Przypuszczam, że raczej tu nie zostaniesz.
- Kim jesteście? – wykrztusił wreszcie chłopak.
- Heh, ja jestem Bereg, a to…
- Jestem Dairuin – wtrącił z uśmiechem szczupły, blondowłosy elf.
- Właśnie – z irytacją potwierdził krasnolud.
- Wiecie kim byli ci ludzie?
-
Nie. I nie bardzo mnie to obchodzi. Przechodziliśmy tędy przypadkiem,
na twoje szczęście. Nic o nich nie wiemy. Ale, na Testomisa, oni nas
powinni zapamiętać – zaśmiał się basem Bereg.
- Więc jaka jest twoja decyzja? Idziesz z nami? – spytał elf.
- Idę. Tylko pochowam swego ojca… - odparł smutno Arnas.[...]