Archiwum kwiecień 2009


kwi 15 2009 tajemnessjia
Komentarze: 0

nas był młodzieńcem w wieku około dwudziestu lat. Mieszkał sobie spokojnie wraz z rodziną na skraju Lasu Adanedhel. Gdzieś w głębi kontynentu, z dala od morza, nie tak daleko do gór, o których zresztą i tak słyszał tylko z opowieści nieczęstych gości. W zasadzie Arnas znał osobiście okolicę w promieniu dwudziestu kilometrów. Tyle mniej więcej wynosiła droga przez puszczę do miasta, gdzie czasem wyprawiał się wraz z ojcem po zapasy jedzenia i niekiedy coś innego potrzebnego do gospodarstwa. Rodzina utrzymywała się z niewielkiego poletka nieopodal domu, ale uprawiali zboże przede wszystkim na własny użytek. Główne dochody stanowiły skóry zwierząt, których w okolicy było mnóstwo, a w których zdobywaniu specjalizowali się Arnas wraz z ojcem. Raz na jakiś czas jechali na targ do miasta je sprzedać. Chłopak od najmłodszych lat przyglądał się sztuce strzelania z łuku, chodząc na wspólne polowania. Z czasem sam dostąpił możliwości sprawdzenia siły tej śmiercionośnej broni. Teraz właśnie szedł wysłany przez matkę na kolejne polowanie. Nagle usłyszał trzask łamanych gałęzi, a po chwili jakieś pięćdziesiąt metrów zza krzaków wyłoniła się młoda, dorodna sarna. Ponieważ szczęśliwie Arnas stał pod wiatr, koza nie wyczuła go, sam natomiast momentalnie stanął, aby nie wywołać najmniejszego dźwięku. Bardzo powoli zdjął łuk z ramienia, z kołczana równie spokojnie wyciągnął jedną ze strzał. Wolno naciągnął cięciwę. Pięćdziesiąt metrów zwykle nie stanowiło żadnego problemu. Chłopak wycelował dokładnie w podgardle skubiącej trawę sarny, napiął wszystkie mięśnie, wstrzymał oddech i… nagły huk w oddali zaburzył jego koncentrację, strzała poszybowała około czterech metrów obok celu, podwójnie wystraszona koza zniknęła w mgnieniu oka z pola widzenia. Arnas w pierwszej chwili zaklął, z powodu pudła, w drugiej nie zastanawiając się ruszył biegiem w stronę domu. Stamtąd dobiegł go ten odgłos. Biegnąc myślał co to mogło być. Miał przeczucie, że nic dobrego. W tej spokojnej okolicy nie było nic głośniejszego od czajnika zawieszonego nad paleniskiem, dającego znać gwizdem o wrzącej wewnątrz wodzie. Tym bardziej chłopak był zaniepokojony. Wydawało mu się, że biegnie dwadzieścia kilometrów do miasta. Czas bardzo wolno płynął. Dobiegł wreszcie na skraj lasu. Stanął jak skamieniały. Nie wierzył własnym oczom. Po drugiej stronie polany jego rodzinny dom stał w płomieniach. Ruszył pędem skrajem puszczy w jego stronę. W miarę jak się zbliżał widział coraz wyraźniej postaci, stojące przed domem. Trzech ludzi na koniach w kolczugach, trzeci w zdobionej purpurowej szacie, wyglądał na półelfa. Cztery konie stały wolne, a ich właściciele z wyciągniętymi mieczami zajmowali się rodziną Arnasa. Dwóch było ludźmi, dwóch kraselfami, rzadkość w tych okolicach. Był tam jeszcze jeden człowiek, ale nie po stronie napastników, chociaż chłopak go nie znał. Będąc zbyt blisko Arnas przestał biec, zachował trochę trzeźwości umysłu i zaczął się skradać pomiędzy drzewami. Nagle ujrzał jak jeden z oprawców przebija mieczem na wylot brzuch nieznanego jegomościa. Ten osunął się powoli na kolana i runął twarzą na ziemię. Matka zaczęła krzyczeć, zalewając się łzami, tuląc jeszcze mocniej dwunastoletnią siostrę chłopaka, Vivien. Otrzymała za to cios w twarz rękojeścią miecza i zemdlała. Mała wystraszona do granic możliwości wtuliła się leżącą matkę i przestała płakać. Nie było czasu do zastanowienia. Arnas sięgnął po strzałę. Naciągnął cięciwę i wypuścił. Świszcząc w powietrzu grot utkwił w szyi zbira który skrócił życie nieznanego jegomościa. Krew z tętnicy trysnęła obfitym strumieniem. Mężczyzna łapiąc się za ranę, chwiejnym krokiem, opadł na nieopodal stojącą beczkę. Nie było innej możliwości. Pozostali napastnicy odwrócili się w stronę skąd przyleciała strzała. Chłopak poczuł, że serce zaraz chyba wyskoczy mu przez gardło. Sięgnął po kolejną strzałę i zamarł. Próbuje chwycić za brzechwę, ale żadnej nie wyczuwa. Nagle olśnienie. Wziął ze sobą tylko dwie strzały bo się spieszył, a nie było więcej. Miał zrobić nowe dziś wieczorem.

- Brać go! – usłyszał jednego z bandytów i ocknął się z krótkiego letargu.

Człowiek na koniu ruszył w jego stronę. Arnas sięgnął po krótki miecz u pasa, którym oprawiał zwierzynę. Mężczyzna zeskoczył z konia wprost na niewprawionego w walce chłopaka. Ten się przewrócił nie utrzymując w ręce ostrza, które powędrowało parę metrów dalej. Napastnik podniósł się szybko na nogi i z mieczem gotowym do ciosu stanął nad Arnasem.

- Zabij go od razu! Nie jest nam potrzebny – rzekł podjeżdżający z wolna drugi mężczyzna.

Zbir zamachnął się mieczem. Chłopak pomyślał, że to koniec. Nie mógł się ruszyć. Strach go sparaliżował. Zamknął oczy i czekał na cios. W tym momencie usłyszał potworny okrzyk bólu. Spojrzał na swojego kata. W jego oku tkwiła strzała, a jej grot po drugiej stronie głowy. Mężczyzna padł martwy. Arnas obrócił się i wstał na kolana.
Zza domu wyskoczyła postać w czarnym płaszczu, z kapturem nałożonym na głowę, tak, że nie było widać twarzy. Błyskawicznym ruchem położył dwóch bandziorów.

- Na Thorna! Wycofać się! – ryczał ten, który wydał rozkaz zabicia chłopaka.

Arnas zobaczył tylko w całym zgiełku jak jego ojciec otrzymuje pchnięcie sztyletem w korpus, a matkę z siostrą zabierają bandyci.

- Ojcze!!! – z okrzykiem rozpaczy zaczął biec w stronę domu.

Napastnik nie pożył zbyt długo, bo otrzymał niespodziewany cios między łopatki toporkiem, ale to nie bardzo teraz interesowało chłopca. Reszta zbiegła konno, przy czym jeden z bandytów miał jeszcze pamiątkę w postaci strzały tkwiącej w jego nodze. Arnas dopadł do ojca.

- Tato… - nie mógł powstrzymać płaczu. – Leż spokojnie. Pojadę do miasta po pomoc.
- To… na nic – mówił z trudem. – Musisz… nasza oaza… w dziupli… - zakasłał plując krwią.
- Razem pójdziemy do naszej oazy, za parę dni – odpowiedział z nadzieją chłopak. – Jak wyzdrowiejesz…
- Musisz zanieść… tam jest list… ten człowiek… mój przyjaciel… - wskazał z wysiłkiem na nieznanego człowieka, który leżał w kałuży krwi. – Dowiesz się… Kocham cię… - zamknął oczy i już się nie odezwał.
- Ojcze? Ojcze! Nie!! Nie odchodź… Jeszcze nie… - Arnas był zrozpaczony.
- Przykro mi młodzieńcze, ale nic już nie możesz zrobić – chłopak uniósł głowę i ujrzał czarnobrodego, dobrze zbudowanego krasnoluda, który wycierał swój zakrwawiony toporek do rzucania kawałkiem jakiejś znalezionej szmaty. – Masz sporo szczęścia w tym wielkim nieszczęściu. Gdybyśmy akurat tędy nie podróżowali leżałbyś teraz nieopodal z poderżniętym gardłem.

Arnas nic nie odpowiedział. Pomyślał, że może tak byłoby lepiej. Cóż teraz ma robić. Jego życie obróciło się w przeciągu godziny o sto osiemdziesiąt stopni. Nie chciało mu się żyć. Ale chwilę potem pomyślał, że przecież jego matka i siostra wciąż mogą jeszcze żyć. Trzeba je uratować. W jednej chwili to stało się jedynym celem jego istnienia.

- Zmierzamy do Alkarondas – podjął znów krasnolud. – Może się z nami zabierzesz. Przypuszczam, że raczej tu nie zostaniesz.
- Kim jesteście? – wykrztusił wreszcie chłopak.
- Heh, ja jestem Bereg, a to…
- Jestem Dairuin – wtrącił z uśmiechem szczupły, blondowłosy elf.
- Właśnie – z irytacją potwierdził krasnolud.
- Wiecie kim byli ci ludzie?
- Nie. I nie bardzo mnie to obchodzi. Przechodziliśmy tędy przypadkiem, na twoje szczęście. Nic o nich nie wiemy. Ale, na Testomisa, oni nas powinni zapamiętać – zaśmiał się basem Bereg.
- Więc jaka jest twoja decyzja? Idziesz z nami? – spytał elf.
- Idę. Tylko pochowam swego ojca… - odparł smutno Arnas.[...]

dobrzegus : :